Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. 
Welcome visitor you can log in or create an account
A+ A A-
Inne

Inne (6)

Kołbiel - miastecznko prywatne w Guberni Warszawskiej (1864)

za: Encyklopedyja Powszechna, Tom Piętnasty, 1864

  1864 Encyklopedia Powszechna front

"Kołbiel, miasteczko prywatne w gubernii Warszawskiej, powiecie Sławkowskim, w okolicy lesistej nad rzeką Świder, od miasta Karczewia o mil 2 odległe. Założone na mocy przywileju króla Zygmunta I w 1532 roku, który jednoczeeśnie nadał dwa jarmarki, pobieranie dochodu z nich i targowego na rzecz miasta i targi ustanowił tygodniowe, który to przywilej potwierdzii i następni monarchowie polscy, a między nimi Zygmunt III w roku 1624, Jan Kazimierz w roku 1632, pomnażając jarmarków aż do 6 na rok, wreszczie Stanisław August w roku 1782 dodał jeszcze dwa. Miasteczko to dawniej zwane Kolibiel czyli Kolbiel, było gniazdem starożytnej rodziny mazowieckiej Kolibielskich, którzy jeszcze na początku XVII wieku posiadali takowe w części wraz z Bartłomiejem Grabianką, Krzysztofem Głuszyńskim, Sępuchowskim i Szufczyńskim. Około 1660 roku już wszystkich częsci miasteczka była właścicielem Wojciech Grabianka herbu Leszczyc, w XVIII wieku dziedziczyli Chrzanowscy, a dziś jest własnością pana Jana Wilanda. Kolibielscy założyli w tem miejsciu kościół parochijalny 1407 roku, a Andrzej Laskary Gosłąwicki, ówczesny biskup poznański, nadał mu erekcyję 1422 roku. Kościół ten wizytował w roku 1603 Warszyciec Goślicki, piskup poznański; w tym czasie był drewniany, w dobrym stanie i dobrze pokryty, pod tytułem: ŚS. Trójcy, miał siedm ołtarzy, organy i dwie kaplice, pierwszą Grabianków, drugą Głuszyńskich. Uposażeniem jego, prócz folwarku w Kolibielu, były dziesięciny ze wsi Stary Kolibiel, z miasteczka samego, ze wsi Dobrzyniec Wielki i Mały, z Rudna Wielkiego i Małego, Po roku 1603 kościół ten ze starości runął, a w jego miejsce wystawił nowy około roku 1660, także z drzewa, Bartłomiej Grabianka, stolnik ziemi Czerskiej; poświęcił takowy w roku 1664 w dzień ŚŚ. Trójcy Wojciech Tholibowski, biskup poznański, pod tytułem: Ś. Michała Archanioła. Prócz kościoła parachijalnego znajdował się tu w roku 1603 jeszcze kościółek drewniany, pod tytułem Ś. Ducha, wystawiony przez Kolibielskich, ale nieuposażony i już wetdy walący się. Była także szkoła w tymże czsaie i szpital. Dziś miasteczko to liczy ogólnej ludności 757 głów, pomiędzy któremi jest chrześcijan 131, a starozakonnych 626, utrzymujących się z rolnictwa, rzemiósł i wyrobku. Domoówmurowanych jest 3, drewnianych 28; kościół parafijalny drewniany, w roku 1852 wyrestaurowany; wszystkie te budowle ubezpieczone są na summe rs 13,500. Jest tu magistrat, szkoła elementarna. Jarmarków 6 do roku i targi co drugi tydzień."

Czytaj dalej...

Danuta Cukierman - przedwojenny młyn Pęchery

https://zapispamieci.pl/danuta-cukierman/ - dostęp 11/11/2021

 

Danuta Cukierman, urodzona w 1942 r.

Matkowałam własnej mamie

Katarzyna Meloch – Wiem, że urodziłaś się w 1942 roku, w najczarniejszy czas Holocaustu. Krematoria w obozach koncentracyjnych pracowały na pełnych obrotach. A jednak żydowskie matki rodziły dzieci…

Danuta Cukierman – Urodziłam się we Lwowie. Moja mama, Warszawianka, uciekała do Lwowa z tatusiem, bo tatuś pochodził ze Lwowa. Uciekali przed wojskami hitlerowskimi. Wiedzieli, gdzie uciekać. I tam zostali.

Jakiś oficer Armii Czerwonej bardzo zaprzyjaźnił się z moim tatą i błagał rodziców, żeby uciekali w głąb Rosji. Mamusia nie zgadzała się, bo chciała wracać do Warszawy, do swoich rodziców. Tam została ogromna rodzina, rodzeństwo. Ona chciała wracać do Warszawy i dlatego tata zginął. Nie poznał swojej córki, ponieważ zginął w maju, a ja urodziłam się w czerwcu! I dlatego nie znam nazwiska swojego ojca, bo moja mama ukryła siebie, ukryła jego, ukryła właściwie całe swoje życie.

Została na „lewych” polskich papierach do końca życia. Ona się bała… Moja mama miała osiemdziesiąt lat, kiedy umarła. Śmierć ją dopadła, kiedy zobaczyła blondyna, który biegał w zielonym dresie. Zaczęła przed nim uciekać. Uciekając upadła a chłopak uprawiający jogging, podbiegł do niej i chciał jej pomóc a ona nie dała sobie pomóc. Ja to wiem, bo ona po wypadku poszła do pani Germanowej, mamy Anny German (mieszkały w jednym budynku) i jej opowiedziała… Ja już mamę zobaczyłam na łóżku szpitalnym; na drugi dzień zmarła. Ja ciągle o niej opowiadam…

Ile miałaś lat, kiedy zmarła?

Czterdzieści osiem. Byłam bardzo dorosłą panią. W tym samym roku dowiedziałam się, że moje życie małżeńskie było jednym wielkim fałszem. Wszystko mi się skończyło razem ze śmiercią mamy.

Swoją mamę poznałam „świadomie”, kiedy miałam cztery lata. Jak skończyła się wojna, ja miałam dwa latka (bo we Lwowie wojna skończyła się w 44 roku). Ja byłam ukrywana przez rok. Kiedy getto likwidowali, mama oddała mnie do pewnej pani… Pani była przyjaciółką niemieckich oficerów – rozrywkowa pani, ale była cudownym człowiekiem. Mnie hołubiła, tylko nigdy nie pozwoliła do siebie mówić „mamo”. „Jestem twoją ciocią” – powtarzała. Ale wojna się skończyła i mama nie wróciła. Dwa lata minęły od zakończenia wojny do czasu, kiedy mama przypomniała sobie, że ma dziecko. Byłam u tej pani i prawdopodobnie zostałabym na stałe.

Dlaczego mama nie przyszła po ciebie w 1944 roku?

W 1943 roku wiadomo było, że getto będą likwidować i moja mama zebrała wszystko, co miała, kupiła mieszkanie dla „pani Zosi” – tej mojej opiekunki, oddała, mnie, a sama wróciła do getta. Następnego dnia zaczęła się wywózka ludzi, likwidacja getta i moją mamę niemiecki oficer wyrzucił z kolumny ludzi. Była niebieskooką blondynką, malutką, drobną.

Wyrzucił ją z kolumny, a ona nie miała gdzie pójść, nie miała grosza przy sobie, nie miała nic. Do mnie nie chciała iść, żeby mnie nie narażać. Więc poszła do kościoła, usiadła; w kościele było chłodno – to było lato – i siedziała w kościelnej ławce. Przyszła żona kościelnego i zapytała, co ona robi w kościele. Od słowa do słowa, dowiedziała się, że mama nie ma gdzie pójść… i tak po prostu siedzi. Zabrała ją do siebie, ale ponieważ miała córkę, która pracowała w niemieckiej instytucji, więc nie mogła się przyznać, że kogoś ukrywa. Mieszkała na parterze, a na parterze ludzie wykopywali sobie ziemianki, żeby trzymać w nich ziemniaki, węgiel.
I tam moja mama przesiedziała do wyzwolenia. Prawie rok. Wychodziła tylko w nocy, żona kościelnego dawała jej się umyć. Oczywiście dbała też o to, żeby miała co jeść.

Kiedy „ruscy” wyzwolili Lwów, mamę znaleźli w stanie kompletnego zamroczenia i zawieźli ją do szpitala. Tam przebywała, nim zaczęła dochodzić do siebie na tyle, że przypomniała sobie, że ma dziecko. I – wróciła po mnie.

Zaczęło się niby normalne życie. Zamieszkała w domu, gdzie mieszkali dawniej jej teściowie – tylko, że przyszli „ruscy” i wyrzucili ją do jednego pokoiku, ale to nieważne. Wojna – jakby z głowy. Ale moja mama prawie do końca życia cały czas się bała. Po sześćdziesiątce zaczęła się mniej tym przejmować. Pamiętała, że jest Żydówką i co parę miesięcy trafiała do szpitala, a ja wtedy trafiałam do domu dziecka. I co najdziwniejsze: ja byłam szczęśliwa w domu dziecka, bo miałam tam co jeść i koleżanki były. Co prawda głowy nam wszystkim golili na łyso, ponieważ była straszna wszawica…

To wszystko było we Lwowie. Chociaż w mieście panował głód, bo byli banderowcy, dzieciom w domu dziecka nic nie brakowało. Ponieważ żadne dziecko nie miało rodziców – my byliśmy inni niż teraz dzieci w domach dziecka; byliśmy szczęśliwi, że jesteśmy ze sobą. Teraz sama nie mogę zrozumieć, jak to się działo, że ja mała dziewczynka, byłam zadowolona, że jestem w domu dziecka. W domu dziecka czułam się bardzo dobrze.

Moja mama przez wiele, wiele lat się ukrywała. Miała normalny żydowski ślub, ale mi nigdy o tym nie mówiła. Nie powiedziała mi, kim był mój ojciec, który jest na ślubnym zdjęciu rodziców. Ona nigdy nie powiedziała swego prawdziwego nazwiska.

Jeden z braci mamy, który się uratował i osiedlił się w Australii, napisał do niej (na przedwojenny adres). Przed wojną nasi krewni pod Warszawą, we wsi Suwczyn, koło Kołbieli, mieli gospodarstwo „Pęchery” koło Kołbieli, młyn i stawy rybne. Mama tam napisała list i wieśniacy wiedzieli, że mama żyje. (Oni użytkowali jej ziemię). Jak jej brat napisał z Australii, urzędniczka z miejscowej poczty dowiedziała się i odpowiedziała mu, że jego siostra żyje i że mieszka we Lwowie. Urzędniczka zdobyła tę informację od mieszkańców wsi Suwczyn albo z okolic Kołbieli. Wtedy dowiedziałam się, jakie było nazwisko rodowe mojej mamy.

Nie wiedziałam nic. Ona została na polskich papierach okupacyjnych. Nie chciała wyjechać do Polski, kiedy była repatriacja, później też nie. Została we Lwowie.Mama była po studiach matematycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Znała francuski, angielski i niemiecki, ale absolutnie nie znała rosyjskiego ani ukraińskiego. Żeby przeżyć, sprzedawała lody na bazarze „krakowskim” (taki słynny bazar we Lwowie) i z tego żyła. Żeby wyjechać do Polski trzeba było przyznać się do swojego nazwiska. A tego nie chciała. Broń Boże – ona nie Żydówka! Może tego nie mówiła, ale tak myślała: wszyscy dookoła Żydzi, a ja – nie.

Ale razem z tym nie dała mi wyjść za mąż za Ukraińca. Całe życie mnie szantażowała.„Danusia, ty musisz wyjść za Żyda, bo inaczej ja samobójstwo popełnię.” Żydzi lwowscy mnie nie chcieli z różnych powodów. To byli Żydzi z Ałma-Aty, z Syberii, przyjechali z głębi Rosji ze swoimi żydowskimi zwyczajami, z „koszerem”, z religią. Ja tego wszystkiego nie znałam, więc ja nie byłam partnerką.

Przyjechałam do Polski. Myślę: zakręcę się, jak który mnie zechce, niech bierze, a jak nie, to zostanę starą panną. Szybko znalazłam faceta, Żyda z żydowskimi rodzicami. Wyszłam za niego za mąż. Tylko dlatego, że mama chciała, żebym miała męża Żyda. Ona nie zdążyła się przekonać, jak mi to wyszło, bo nie wyszło. W ósmym miesiącu ciąży dowiedziałam się, że moi teście piją i mój mąż pije. Ja już nie miałam wyjścia. Nie chciałam skazać dziecka na życie bez ojca, bo ja całe życie tęskniłam do ojca.

Mąż mnie „olewał”. Kiedy podjęłam pracę, codziennie robił awantury: każdy był moim kochankiem i tak dalej. W końcu znudziło mi się to i zwolniłam się z pracy. Dostawałam od mamy, dostawałam od męża. Nigdy mnie nikt nie uderzył, to wszystko było słowne. Czasami, jak mama na mnie krzyczała, ja siedziałam i myślałam: „weź mnie uderz i przestań!”. Nigdy tego nie zrobiła.

Ja nigdy nie spełniałam jej oczekiwań. Pokazowym dzieckiem nigdy nie byłam. Zawsze byłam „sucha”, grubej kości i to wyglądało dosyć nieciekawie. A w wieku jedenastu lat zachorowałam na zapalenie mózgu, więc po tym wyglądałam jak kościotrup, ponieważ byłam nieprzytomna przez dwadzieścia parę dni Popisywać się mną nie można było.

Zawsze ode mnie wymagała i zawsze była ze mnie niezadowolona.Jak przynosiłam w indeksie czwórki i trójki: „a czy ty nie mogłaś się trochę postarać?” Ja byłam szczęśliwa, że mi się tak udało: to był ukraiński uniwersytet, ja uchodziłam za Polkę i Żydówkę (dwie wrogie nacje, które tam w ogóle nie były potrzebne), więc te trójki i czwórki były wypracowane. I nigdy nie usłyszałam: „wspaniale, córciu”. (Ja swoje dzieci chwalę za wszystko).

Okazywała swoje niezadowolenie, że nie jestem taka zdolna, jak ona tego sobie życzy. Nie mając słuchu musiałam grać na fortepianie; musiałam tańczyć, chociaż nawet rytmu dobrze nie łapałam; musiałam chodzić na rytmikę; no i wymagała ode mnie dobrej znajomości francuskiego. Przez jedenaście lat chodziłam do „pani paryżanki” i uczyłam się francuskiego. Oprócz tego w szkole też miałam francuski. Jedyna korzyść z tego: poszłam na romanistykę. Lekko mi to poszło, ponieważ bardzo dobrze znałam język. Ale język nieużywany ginie i niestety, teraz mogę czytać po francusku, ale nie mogę mówić.

Jak Twoja mama radziła sobie w Polsce?

Kupiła sobie malutkie mieszkanko na Mokotowie. Cała szczęśliwa powiedziała do mojego męża: „Danek, weź dzieci i przyjedźcie do mnie, oglądnijcie mieszkanie.” A Danek mówi: „A Danka?” „A ona niech nie jedzie, bo ona taka żydowska, wszyscy od razu będą wiedzieli, że ja Żydówka”. I mój mąż strasznie się pogniewał na mamę. A ja ją rozumiałam, bo wiedziałam, że ona umiera ze strachu.

Leczono ją z tego, gdy jej depresja sięgała dna. Brali ją do szpitala psychiatrycznego. Ona już wtedy nie dbała ani o mnie, ani o nic. Mnie zabierali do domu dziecka, to było we Lwowie. Później, jak byłam starsza, zostawałam w domu sama. Sąsiadki trochę mi pomagały. Ja częściej czułam się matką mojej mamy niż córką. Musiałam przy niej siedzieć nocami, obejmować ją, głaskać, albo ściskać jej skronie, bo jej „głowa pękała na pół” – tak się czuła. Tak było już do końca. Moje „matkowanie” zaczęło się, gdy miałam siedem, osiem lat.

Jak wyszłam za mąż, a ona się zestarzała, musiała do mnie przyjechać do Polski. Nie miała wyjścia, była sama na świecie. Dla mojej mamy po wojnie zostałam tylko ja, później był ojczym, ale to i tak nic nie znaczyło, bo ona wyszła drugi raz za mąż nie z miłości, ale po to, żeby dziecko miało za co żyć. Myśmy żyły w niesamowitej biedzie. Mnie to nie przeszkadzało, bo wtedy wszyscy byli biedni, ale prawdopodobnie bardzo przeszkadzało mojej mamie. Kiedy miałam dziesięć lat, związała się z mężczyzną dużo starszym od niej, On się nami opiekował, inaczej byśmy nie przeżyły. Jak on był z nami, nie było już u nas głodu.

Mama jeszcze będąc w ciąży była świadkiem, jak jej ukochanego brata i bratową zabili, a ich trzyletnią córeczkę, Ruteczkę, wyrzucili z pierwszego piętra. To ją prześladowało przez całe życie, I ona mnie tym obciążyła.

Pochodziła z żydowskiej rodziny wielodzietnej, zasymilowanej. Była jedenastym dzieckiem i jedyną córką. Mój tata, z tego co zdołałam się dowiedzieć, pochodził z chasydzkiej rodziny, było tam trzynaścioro dzieci. Tata był jednym z młodszych dzieci. Starsi mieli już pozakładane rodziny. I to wszystko zginęło.

Dwóch braci mojej mamy ocalało. Jeden dlatego, że uciekł od wojska i nie mieszkał w Polsce, tylko we Francji, skończył politechnikę, wyjechał do Maroka budować drogi i dzięki temu ocalał. Drugi to ten, który poszedł za Armią Czerwoną. Po wojnie pojechał do Niemiec, ożenił się z Niemką, która przeszła na judaizm i wyjechali do Australii. Ponieważ on przeżył i on z mamą odnaleźli się dzięki urzędniczce pocztowej, to ja poznałam nazwisko rodowe mamy. Ale już nie zdążyłam się dowiedzieć nazwiska ojca, bo mama zmarła, a wujek, jak dowiedział się o śmierci mamy, miał wylew, sparaliżowało go. Już nie miałam od kogo się dowiedzieć.

Wiem, że masz ukochanego syna za granicą

To mój młodszy syn. Mam z nim bardzo bliski kontakt. Prawie codziennie rozmawiamy. Ale dławi mnie to, że on się nie żeni. Ma trzydzieści jeden lat. On wyjechał, żeby skończyć szkołę rabinacką i nagle absolutnie mu to przeszło. Skończył szkołę średnią z najwyższymi lokatami, dostał stypendium do collegu.

Zawsze lubił pieniążki. Jak sroka zbierał drobniaki. Mieliśmy duży taras i tam stał stół. Po latach znaleźliśmy pod tym stołem mały majątek, który już nic nie był wart. On zbierał szczególnie miedziaki. Lubił pieniądze i to mu zostało. Poszedł na biznes, skończył studia. A dzięki temu, że był dobry i dzięki temu, że był Żydem z Polski, dostał pracę. (Jego szef – z banku Axla – miał matkę z Otwocka, Żydówkę przedwojenną).

W pracy wybił się na tyle, że jest teraz managerem w banku – to
jego zasługa, ale na początku pracę dali mu Żydzi, jego żydostwo mu to dało. I to, że mógł wyjechać z Polski, że za granicą do szkoły się dostał… I w jednej chwili on doszedł do wniosku, że przecież tak cudownie być bankierem, że po co on ma być jeszcze rabinem? On chodzi do synagogi, on chodzi na szabaty do rabina Schudricha, czy do Wibera; on się z nimi wszystkimi zna; on bywa, ale on nie jest ani bardzo wierzący, ani koszerny.

Ja bardzo wierzę w Boga, nie w księży, rabinów, żadnych przekaźników. Rabin mi może powiedzieć, jak powinno być, ale ja mu się nie „wyspowiadam”.

Ja nie wiem, czy u Piotrka coś się zmieni czy nie, ale on czuje się szczęśliwy. Ja czuję się mniej szczęśliwa, bo go nie mam przy sobie, a to było moje „malutkie dziecko”.

Mój starszy syn zawsze był zdrowy, niesamowicie zdolny, nie musiałam się nim zajmować. A młodszym Piotrusiem musiałam się stale zajmować, był ciągle chory. Jak miałam gdzieś z mężem wyjść (on miał piętnaście lat), to mu się grochy w oczach robiły i zamiast wyjść z mężem, to ja siedziałam ze swoim synem. To było „maleńkie dziecko”. Miał szesnaście lat, wziął, wyjechał za granicę i na mamę się wypiął. On poszedł swoją drogą, ale strasznie mnie boli, że on nie ma rodziny. (Miał już kilkanaście romansów).

Muszę powiedzieć, że gdyby nie to, że mój malutki Piotruś zaczął z Żydami mieć kontakty, to ja bym się nigdy nie dowiedziała o Stowarzyszeniu „Dzieci Holocaustu”. Chociaż w gazetach o nim czytałam. Do dziś byłabym tą szarą myszą, już starą… Właśnie dzięki temu, że Piotrusia przezywali w szkole „Żydek”, w końcu mu się to znudziło i powiedział: „jak Żydek, to będę Żydem”. Spotkał w pociągu podwarszawskim pana, który jechał do Śródborowa, pokazał mu drogę, zaprowadził do „Śródborowianki” i ten starszy człowiek, Żyd, zaprosił go na obiad w „Śródborowiance”, dał mu wizytówkę z amerykańskim adresem.

Syn zaczął się obracać między młodymi Żydami. Pojechał nad Balaton na żydowski obóz młodzieżowy. W końcu znalazł się sponsor, pan Salomon ze Stanów Zjednoczonych. Piotrek wyjechał do Stanów, a do Polski przyjechał kiedyś na urlop. Poszedł na Twardą i tam go zaczepiła pani Rajberowa ze Społeczno-Kulturalnego Towarzystwa Żydów, pytając: „z którego roku jest twoja mama?” – „Z 42”, powiedział. Gdyby nie to, nie miałabym pojęcia o Stowarzyszeniu „Dzieci Holocaustu” w Polsce.

Moja tożsamość żydowska zaczęła się wyrabiać dopiero, kiedy mój młodszy syn chciał być Żydem. To mnie pchnęło do tego, żebym zaczęła się interesować żydostwem, ciągnąć do Żydów.I znalazłam się w Stowarzyszeniu.

W życiu tak się dzieje, że jedno musi napędzać drugie. Bo gdyby mój Piotrek nie zainteresował się Żydami, ja bym nie dowiedziała się o tym, że jest Stowarzyszenie, a ja już byłam tak wykończona życiem… Mój mąż odszedł ode mnie w ’90 roku, a w ’94 zaczęłam przychodzić na zebrania do Stowarzyszenia. Siadałam z boczku. Nikogo nie znałam i nikt się do mnie nie odzywał i wreszcie był taki przebłysk: „Danka, masz ostatnią szansę, odezwij się do nich, wyjdź do nich, a może cię zauważą”.

I okazało się, że tak. Gdyby to było środowisko ludzi zadowolonych z siebie, to oni by na mnie nie zwrócili uwagi. A właśnie dlatego, że każdy z nas ma jakieś zapory, skazy, my zaczęliśmy tworzyć przyjaźnie. Mam sporo przyjaciół, których bardzo lubię i których jestem pewna. Mogę się do nich uśmiechnąć, pogadać i wiem, że oni też mnie lubią. Zaczęłam być w tym środowisku równa każdemu. Nie jestem „kimś”, ale równa wszystkim. Ja wśród nich znalazłam utraconą rodzinę.

Są ciocie, wujkowie, siostrzenice, których mogłabym mieć. Ja ich powinnam mieć, tak jak wszyscy, ale nie miałam nikogo. Tutaj odnalazłam jakieś echa dawnych lat. Tutaj czuję się naprawdę w rodzinie. To jest moja rodzina. Jestem silniejsza, bo oni za mną stoją. Jedna z koleżanek jeździła ze mną po urzędach, kiedy po raz trzeci odmówiono mi renty inwalidzkiej. (Kiedy wystąpiłam po raz czwarty – dostałam rentę).

Kiedy zaczęły się nasze spotkania, ja sobie nie uświadamiałam, że ze mną jest coś nie tak. Kasia P., lekarka, zauważyła to i namówiła mnie na psychoterapię. Byłam bardzo niechętna. Ale pojechałam, słuchałam i mówiłam. Po trzech latach udziału w zbiorowej psychoterapii, kiedy było zakończenie i ludzie coś mówili, ja w jednej chwili wstałam i powiedziałam: „dziękuję, to jest wasza zasługa, że otworzyłam się na tyle, żeby o sobie opowiedzieć”. Dla mnie to było historyczne… To było z serca.

To, co dała mi psychoterapia, to jest ogrom. Ja czekałam na nią, jak na zbawienie. Ona mnie wzmocniła. Nie powiedziałabyś, że to ta sama Danka, co przed piętnastu laty. Ja się starałam być szarą myszką, bo tak jest bezpiecznie. I jeszcze miałam to „szczęście”, że mąż również był ze mnie wiecznie niezadowolony, tak jak mama. Dokładnie przejął to po mamie!

Myślałam o tym, że gdyby Stowarzyszenie powstało, kiedy ja byłam młodą dziewczyną, gdybym miała to wsparcie, to byłabym innym człowiekiem. Ja teraz niesamowicie się zmieniłam, ale co można zrobić na starość. Przeszłam życie będąc „szarą myszką”.

Mimo wszystko miałam dużo szczęścia. To, że urodziłam się w ’42 roku zaoszczędziło mi strachu: nie musiałam się bać, nic nie rozumiałam, nic nie wiedziałam. Ale z drugiej strony mam straszny żal, bo gdybym urodziła się wcześniej, miałabym jakąś tożsamość.
Pamiętam: miałam pięć lat, było po wojnie, mieszkałyśmy we Lwowie. Miasto położone jest na siedmiu wzgórzach, tylko jedna ulica i przyległości są proste, a reszta to góra–dół. Mieszkaliśmy na takiej ogromnej górze. Tam nie jeździł ani tramwaj, ani nic. Trzeba było zejść na dół, wsiadało się w tramwaj i zjeżdżało się prosto do głównej poczty; tramwaj zjeżdżając musiał skręcić.

Mama wsiadła ze mną w dwunastkę, tramwaj, który jechał z naszej ulicy Wadeckiej na Wysoki Zamek. Chciała tam dojechać, bo lubiła tam chodzić w niedzielę. W tramwaju było tak ciasno, że mama wysiadła przystanek wcześniej, a tramwaj pojechał dalej. Po chwili tramwaj wyskoczył z szyn i wbił się w przedwojenny budynek piekarni, gdzie stało pełno ludzi. W Rosji sklepy z pieczywem były otwarte w niedzielę. Tam była straszna masakra, a myśmy w porę wysiadły. To był cud…

11 września 2001 roku siedziałam i lepiłam pierogi. Radia nie włączałam. Telewizji też nie włączyłam, bo przecież w kuchni byłam. Telefon. Dzwoni mój starszy syn. „Mamo nie denerwuj się. Z Piotrkiem wszystko w porządku”. Dopiero się zdenerwowałam: „o czym ty mówisz? A dlaczego ma być nie w porządku?” „Włącz telewizję”. Włączyłam. W pierwszej chwili nie wierzyłam… Piotrek wtedy pracował blisko World Trade Center (jeden kwartał dalej). Dwa dni pracownicy banku siedzieli w piwnicy i nie można było wyjść. Cała strefa Nowego Jorku była zamknięta. Dusili się tam od pyłu, ale Piotrek zdążył dać znać na komputer do Henia: „ze mną wszystko w porządku”. Nerwy były mi zaoszczędzone.

Znam nazwisko panieńskie mamy, może bym znalazła nazwisko ojca. Ale ja się boję, czy nie dowiem się, że nie jestem dzieckiem mojej mamy, że to, co wiem to fikcja? Ja się tak strasznie tego boję, że nie chcę się dowiadywać.

4 czerwca 2006 roku

Rozmawiała Katarzyna Meloch

Czytaj dalej...

Historia getta w Kołbieli

http://mazowsze.hist.pl/19/Rocznik_Minsko_Mazowiecki/1046/2015/37627/ - dostep 6 grudnia 2020

Obóz gospodarki wodnej w Kołbieli

W 1941 r. w Kołbieli Niemcy utworzyli getto, w którym przebywało około 1000 osób. Byli to przede wszystkim Żydzi miejscowi, ale znaleźli się też w nim przesiedleńcy z pobliskich wiosek, a także z dalszych osad powiatu oraz uciekinierzy z Mińska. Wśród nich znalazło się też blisko 70 Żydów z gminy Glinianka, przesiedlonych do Kołbieli jesienią 1940 r. Zamieszkali w miejscowej bóżnicy pod opieką tamtejszych władz gminy żydowskiej. W listopadzie 1941 r. przesiedlono tu 157 Żydów z Jakubowa i Wielgolasu. Trafiła tu także kilkudziesięcioosobowa grupa Żydów zgromadzonych w areszcie otwockim, już po akcji deportacyjnej w tej miejscowości, która miała miejsce w dniu 19 sierpnia 1942 r. Władze niemieckie nakazały też przeniesienie się do tutejszego getta pozostałym Żydom z mniejszych miejscowości wraz z całym dobytkiem. Na początku września przesiedleni tu zostali mieszkańcy getta w Latowiczu.

Getto w Kołbieli nie miało charakteru zamkniętego, Żydzi nadal mieszkali w swoich domach, ale obowiązywały ich wszystkie antyżydowskie przepisy. Aż do ostatnich dni przed akcją likwidacyjną ta wieś gminna uważana była za bezpieczną, chroniącą przed wywózką:

Przecież tam nie m a getta ogrodzonego, Żydzi żyją tam razem z Polakam i to gdyby stamtąd chciano wywieźć Żydów, musiano by przede wszystkim urządzić getto. Tak, można się tam spokojnie udać.

Od wiosny 1942 r. funkcjonował tu obóz pracy podlegający niemieckiemu Oddziałowi Gospodarki Wodnej (do 1941r. Grupie Gospodarki Wodnej) w Wydziale Wyżywienia i Rolnictwa w rządzie GG. Zadaniem zatrudnionych tu przymusowych robotników były prace przy regulacji rzeki Świder oraz kopanie rowów melioracyjnych na pobliskich łąkach1. Wpisywały się one w szeroko zakrojone niemieckie plany zmierzające do uregulowania stosunków wodnych w dystrykcie warszawskim. Ponadto pewna część robotników z getta kołbielskiego zatrudniona była przy rozbudowie i naprawie szosy lubelskiej, biegnącej w kierunku Otwocka i Mińska.

Dnia 27 września 1942 r. getto i obóz w Kołbieli zostały zlikwidowane. O tym wydarzeniu napisał w swoich wspomnieniach Calel Perechodnik:

Pewnego dnia gruchnęła wieść, że odbyła się akcja w Kołbieli. I tam Żydzi spodziewali się akcji obliczyli w sobotę, że odbędzie się w poniedziałek. Tymczasem odbyła się w niedzielę o czwartej rano.

Żydzi kołbielscy spodziewali się, że Niemcy przygotowują deportację, tak jak to miało miejsce wcześniej w innych osadach powiatu. Docierały tu przecież przerażające wieści o masakrze podczas wysiedlania Żydów z Mińska w sierpniu, czy wcześniej z Otwocka. Wielu z nich sądziło, iż praca na rzecz Niemców na łąkach i na szosie uchroni ich przed wywózką. Dlatego też większość mieszkańców getta schroniła się w bożnicy, którą, jak zapisał C. Perechodnik, uważała za obóz pracy. Niestety, nad ranem 27 września nakazano wszystkim opuścić budynek synagogi i zgromadzić się na rynku. Stamtąd kolumnę około tysiąca mężczyzn, kobiet i dzieci pieszo pognano na stację kolejową w Pilawie. Tam załadowano ich do bydlęcych wagonów i wywieziono do obozu zagłady w Treblince. W transporcie tym, oprócz mieszkańców Kołbieli i pobliskich miejscowości, znaleźli się również Żydzi z Otwocka, w tym kilku tamtejszych żydowskich policjantów, którzy uciekli podczas akcji likwidacyjnej. Dzieło zagłady dopełniło zniszczenie przez Niemców kołbielskiej bóżnicy.

Z pozostałej w mieście małej grupy ludności żydowskiej Niemcy utworzyli nową kolumnę roboczą, która pracowała na szosie lubelskiej. Tu także powtórzył się scenariusz znany z innych obozów i byłych gett - stała się ona przynętą dla „niedobitków” akcji likwidacyjnej. W kolejnych dniach dołączali więc do niej inni, ukrywający się w okolicy Żydzi. Nie mając dokąd pójść, poszukiwali ocalałych członków rodziny lub po prostu liczyli na nową szansę przeżycia:

Pozwolono nawet starszym kobietom również znajdować się w obozie. Zarządzający Niemiec był starszym człowiekiem i nie chciał własnoręcznie zabijać kobiet, wiedząc, że i tak, wcześniej czy później zginą ale z innych rąk.

Ukrywający się po „aryjskiej” stronie C. Perechodnik, rozumiejąc całą perfidię niemieckiej polityki „ostatecznego rozwiązania”, pisał te słowa z wielką dozą goryczy a nawet cynizmem, zdając sobie sprawę z nieuchronności żydowskiego losu i udziału żydowskiej policji w „dziele” Zagłady.

Czytaj dalej...

Kirkut (cmentarz żydowski w Kołbieli)

W 1820 roku w miejscowości żyło 125 wyznawców judaizmu. Dziewiętnasty wiek to okres burzliwego przyrostu liczby kołbielskich Żydów. W 1883 roku "Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich" opisując Kołbiel podawał: "w 1861 roku było tu 36 domów, 619 mieszkańców (505 Żydów); obecnie 50 domów, 800 mieszkańców (600 Żydów)".
W 1909 roku w mieście żyło już 2.077 osób pochodzenia żydowskiego, co stanowiło około 89% wszystkich mieszkańców. W 1941 roku w Kołbieli Niemcy utworzyli getto. 27 września 1942 r. wszyscy żydzi zostali deportowani do obozu zagłady w Treblince.

W Sufczynie przed II wojną światową mieszkała rodzina Cukremanów, którzy byli właścicielami młyna "Pęchery". 

Czytaj dalej...

Dworek Dudzianka zabłyszczy

Mieszkańcy Sufczyna oraz radni gminy Kołbiel odetchnęli z ulgą, gdy zabytkowy dworek Dudzianka w Sufczynie, zbudowany w 1827 r., został sprzedany. Mieli nadzieję, że nowy właściciel zacznie go remontować, a tym samym przywracać mu dawną świetność.

alt

– Od 2007 r. podejmowałem z radnymi i mieszkańcami wsi wiele działań, by dworek wydzierżawić lub sprzedać – informuje wójt gminy Kołbiel Adam Budyta. - Zainteresowanie różnego rodzaju fundacji i stowarzyszeń było duże. Kiedy jednak dochodziło do szczegółowych oględzin wnętrza budynku, wszyscy wycofywali się ze względu na zbyt duże nakłady finansowe, jakie musieliby ponieść, by dworek mógł funkcjonować. Dodam, że budynek został okradziony z kaloryferów, pieca, rur i wszelkich metalowych urządzeń. W wyniku podpalenia uległ też zniszczeniu budynek gospodarczy – stajnia. Sprawców obu tych zdarzeń nie wykryto, a dworek z roku na rok popadał w ruinę. Zarówno dwór, jak i przyległy do niego park wpisane są do rejestru zabytków województwa mazowieckiego pod nr. A-187/763. W ramach prowadzonego nadzoru konserwatorskiego przeprowadzono kontrolę przestrzegania oraz stosowania przepisów dotyczących ochrony zabytków i opieki nad zabytkami. Stwierdzono, że stan techniczny całego obiektu kwalifikuje się do przeprowadzenia kompleksowych prac konserwatorsko-remontowo-budowlanych. Zostały wydane zalecenia pokontrolne nakładające na właściciela wykonanie szeregu prac i działań w celu zabezpieczenia obiektu przed dalszą degradacją, co oczywiście wiąże się z dużymi nakładami finansowymi. W 2013 r. dworek został kupiony, a tym samym nowy właściciel, Żaneta Poirieux, przejęła zobowiązania konserwatorskie – wyjaśnia wójt Adam Budyta. Dwór jest murowany, parterowy podpiwniczony, zbudowany na planie prostokąta, z występami podtrzymującymi balkon; dach czterospadowy kryty blachą; park podworski z 300-letnimi lipami, klonami i platanami, zegar słoneczny w alei podjazdowej z 1836 r., figura Matki Boskiej z 1910 r.

Więcej w TR Nr 3. z 23.01.2014r.

źródło: http://www.tygodnikregionalny.pl/o-tym-sie-mowi/222-dworek-dudzianka-zabyszczy.html (dostęp styczeń 2016)

Czytaj dalej...
Subskrybuj to źródło RSS

stroj kołbielski